wtorek, 27 stycznia 2015

Bóg

Czy istnieje? Czy wszystko, co się o nim opowiada przez tysiące lat w tej czy innej religii to tylko bajka? Historia, którą wgrało kiedyś ludziom kilku cwanych przywódców, by zdyscyplinować jakoś swoje plemię? Którą się wgrywa w wierzących rodzinach dzieciakom codziennie na nowo, ale jest niczym innym, jak tylko wymyśloną i spisaną historią, służącą utrzymaniu pewnych instytucji, które chcą nadal rządzić ludźmi?

Druga historia jest taka, że Boga nie ma, że wszystko, co się o nim wymyśliło to kłamstwo, które przeszkadza ludziom w życiu, że po życiu nie ma nic, tylko piach i rozkładające się szczątki, potem jakieś organiczne prochy, które nigdy nie będą niczym innym i wszystko to, co mamy, to tylko to życie. Ale przecież to też może być tylko inna historia wymyślona przez kogoś innego, w którą być może dzisiaj łatwiej uwierzyć, ale jest niczym innym jak właśnie "bajką dla dorosłych", narracją "oświeconych", którą również wgrywa się dzieciom w rodzinach "niewierzących" i którą opowiada większość współczesnych filmów, seriali, gdzie miejsce dla Boga jest tylko w ironicznych scenach o grupce niebezpiecznych czy ciemnych, naiwnych oszołomów? Taka wersja też służy pewnie interesom wielu.

Nie wiem, która z historii jest prawdziwa.

Co z tymi wszystkimi postaciami z historii, jak ojciec Pio, święty Franciszek, Simone Weil czy inni z rzeszy mistyków, teologów, filozofów, ludzi niegłupich i uczciwych, którzy w Boga wierzyli, a niektórzy byli pewni, że go tak czy inaczej doświadczają?

Mnie nauczono pierwszej historii. Wierzyłem w nią, ale z czasem zacząłem zastępować tą drugą. Kiedy uświadomiłem sobie, że jestem gejem, doszedłem do wniosku, że lepiej i łatwiej będzie wierzyć w tę drugą opowieść. Że tylko wtedy będę mógł żyć w zgodzie ze sobą. Dotykały mnie  nienawistne słowa wielu katolików. Myślałem: albo będziesz wierzący, ale będziesz musiał negować to kim jesteś, albo pogodzisz się ze sobą i nie będziesz zawracał sobie głowy religią.

Ale ponieważ pierwszy software już miałem wgrany, wątpliwości nachodziły mnie często i nachodzą do dziś. Łatwiej jest chyba w życiu gejom, którzy nie wychowywali się w wierzących rodzinach. Teraz widzę, że łatwiej być może jest - ale zgubić się. Łatwiej im wybrać hedonizm (co też przecież jest niczym innym jak starą koncepcją, według której to jedyna droga do osiągnięcia szczęścia).

W moim przypadku hedonizm się nie sprawdza. Bo po chwilowej przyjemności i tak przychodzi pustka. Pustka, którą można zakrzyczeć, zaćmić inną rozrywką albo pracą czy - udawaniem, że jest się szczęśliwym - bo w dzisiejszym świecie nie wypada nie być szczęśliwym. Ale do wiary również wrócić ciężko, kiedy zanegowało się i podważyło wiele z prawd uznawanych kiedyś za oczywiste. Kiedy zaczęło się żyć, tak jakby Bóg nie istniał. Bóg, czyli ten, który gwarantuje, że życie ma wyższy sens niż tylko konsumpcja tego, co można jeszcze skonsumować.

piątek, 23 stycznia 2015

Niespełnione miłości

Smutna prawda: albo seks bez miłości, albo niespełniona miłość.

Tak było w moim życiu najczęściej, jeśli nie zawsze.

Naprawdę zakochany byłem dwa albo trzy razy (co do jednego nie jestem pewien i tym jednym przypadkiem był mój były chłopak; i dlatego właśnie "były").

Pierwszy raz w liceum, miłość platoniczna trwała dwa albo trzy lata, obejmowała obsesyjne myśli na jego temat non stop, marzenia o nim i chęć przebywania blisko, potrzebę przyjaźni i to najbliższej. Zakolegowaliśmy się, spędzaliśmy razem sporo czasu. O tym, że jestem gejem powiedziałem mu jak był już ze swoją obecną żoną. Dziś: dwoje dzieci. Do dziś się przyjaźnimy, a ja już nie jestem zakochany.

Drugi raz: w zeszłym roku. Byłem na zagranicznym stypendium, dziewięć miesięcy. On studiował na jednej z uczelni w mieście, w którym razem przebywaliśmy. Mieszkaliśmy w tym samym domu studenckim (w którym każdy miał swoje mieszkanie, dwuosobowe, i pokój cały dla siebie). Widywaliśmy się na korytarzach albo we wspólnej sali z internetem, zanim podłączyli mi własny. Zainteresował mnie. Miał bardzo ciemną karnację i coś magnetycznego w sobie, jakieś wewnętrzne światło, pozytywną energię, tak to odczuwałem. Parę razy nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Miałem wrażenie, że jest między nami jakaś pozytywna energia: reagowałem na niego pozytywnie i to musiało być widać i wydawało mi się, że to samo płynie z jego strony. Ot, irracjonalne przeczucie, a może tylko życzeniowe myślenie?

Pewnego razu los sprawił, że wsiedliśmy razem do windy. Szedłem biegać. 5 pięter do przejechania razem. Postanowiłem się przedstawić. Zareagował bardzo życzliwie, okazał się dość nieśmiałym, ale niezwykle uroczym facetem. Pochodził z Iranu. "Do zobaczenia następnym razem" powiedzieliśmy sobie, długo potrząsając dłoń, kiedy już po raz drugi trzeba było zatrzymać otwarte drzwi windy. Zauroczenie odczułem teraz fizycznie, w spodenkach.

Poszedłem biegać i od tamtej pory myślałem o nim często. Wiedziałem, że w Iranie za homoseksualizm grozi kara śmierci. Wiedziałem, że muzułmańskie społeczeństwa są homofobiczne. A jednocześnie w mojej głowie krążyły pytania: "czy tak uroczy facet może nie być gejem?". Tym bardziej, że miałem wrażenie, że ma jakąś tajemnicę, jakiś ciężar, byał melancholijny (ale niezwykle przy tym uważny). Może się ukrywa i boi komukolwiek do tego przyznać. Ale nie wiedziałem i nie mogłem wiedzieć na pewno.

Potem szereg zbiegów okoliczności. Przypadkowe spotkania w barze, kiedy każdy z nas był ze swoimi znajomymi. Krótkie rozmowy, za każdym razem z radością, że się znów widzimy. Pewnego razu powiedział, że nazajutrz wyjeżdża na tydzień a potem wraca na wakacje do Teheranu i będzie z powrotem we wrześniu.  Nie wziąłem nawet kontaktu. Los chciał, że za tydzień, tuż przed jego wyjazdem do domu, kiedy wpadł po swoje rzeczy po wycieczce, spotkaliśmy się znowu. Tym razem gadaliśmy dłużej. To był finał mistrzostw świata w piłce nożnej i był sam, przysiadł się do mnie, bardzo blisko. "Czy gdyby wiedział, że jestem gejem, siedziałby tak blisko?" przeszło mi przez myśl. Wymieniliśmy się kontaktami na facebooku.

Przez wakacje gadaliśmy na facebookowym czacie od czasu do czasu. Interesował się kinem, również polskim (uwielbiał Kieślowskiego), polecił mi trochę kina irańskiego. Uznaliśmy,  że jak wróci, to wyjdziemy gdzieś razem. Przez wakacje miałem dużo czasu na fantazjowanie na jego temat. Kiedy wrócił, rzeczywiście odezwał się i wyszliśmy razem. Chociaż byłem już po coming oucie i zazwyczaj nie miałem problemu, żeby mówić o tym komukolwiek, w tym przypadku byłem sparaliżowany. Byłem zakochany i bałem się odrzucenia z jego strony. Uznałem, że możemy po prostu zostać kolegami.

Wychodziliśmy od czasu do czasu, ale we mnie rosło zarówno zakochanie (uwielbiałem jego oczy, sposób w jaki mówi, pali, porusza się), jak i lęk, który urósł do monstrualnych rozmiarów. A ja nadal nie wiedziałem ani czy woli dziewczyny czy chłopaków (a może nie ma to znaczenia), co by zrobi, jak mu powiem i tak dalej. Kiedyś zaprosił mnie do siebie na obiad, razem z moją bliską koleżanką. Kiedy zobaczyłem, że jest bardziej zainteresowany nią niż mną, a do tego dodał jakiś (niewinny) homofobiczny komentarz, zesztywniałem, nie wiem czy z zazdrości czy z wściekłości. Potem coraz ciężej mi się z nim rozmawiało, a zarazem pragnąłem być koło niego.

Nie wiedziałem o co chodzi, dawno nie władały mną tak silne emocje, których nie umiałem już kontrolować. Kiedy postanowiłem - dla swojego dobra - zluźnić kontakt, to sam odzywał się od czasu do czasu. A to zapraszał na jakąś typową perską herbatę albo dzielił się jakimś linkiem na YT. Radość mieszała się ze wściekłością, z poczuciem winy (za moje tchórzostwo), ze strachem.

Dzień przed moim wyjazdem, kiedy przyszedł po mnie, bo umówiliśmy się na pożegnalne piwo, przyniósł mi własnoręcznie namalowany obrazek (piękny). Byłem spięty, gadaliśmy o bzdurach, o polityce, o muzyce, choć wyjątkowo ciężko mi się tym razem rozmawiało. Wyszliśmy z głupiego koncertu i siedliśmy na schodach zamku. Paliliśmy papierosy, słuchaliśmy muzyki i mówiliśmy o przyszłości, o życiu w naszych krajach. Ani razu o kobietach. Ani razu o facetach. O miłości tylko abstrakcyjnie, jeśli w ogóle.

Wróciłem rozbity. Pojutrze wyjeżdżałem, a on odbił w moim sercu ogromne piętno i tak mało o mnie wiedział (zresztą, z wzajemnością; nie otwierał się). Postanowiłem napisać list. O tym, że uważam go za wspaniałego faceta i że cieszę się, że się poznaliśmy. I że nie byłem do końca szczery i nie mogłem przez to być w pełni sobą. Że jestem gejem. Że wiem, jak to u nich wygląda, więc bałem się ujawnić. Ale, że nie mogę wyjechać, nie powiedziawszy. List dałem mu w momencie, kiedy już wyjeżdżałem.

Wieczorem, już w Polsce dostałem wiadomość na facebooku. Że przykro mu, że nie mogłem czuć się sobą w jego obecności. Że nie może napisać, że dla niego to nie jest problem, bo dla niego w tej kwestii nikt nie powinien mieć żadnego problemu. I że nadal jestem widziany u niego w Teheranie.

Poczułem się, jakbym urządził największą ciotodramę na świecie. Jakbym sam ustawił się w jakiejś traumatycznej pozycji, nie dostrzegając, że przecież nie miałem do czynienia z idiotą, tylko z mądrym, przyzwoitym facetem. Jak ktoś niezdolny do wyrażania tego, co czuje, kto ucieka. Włożyłem obrazek, który mi podarował do antyramy i ustawiłem w widocznym miejscu.

Nadal do siebie piszemy.

sobota, 17 stycznia 2015

Depresja u gejów

Według badań geje i lesbijki częściej zapadają na depresję niż osoby heteroseksualne (link).

Zupełnie mnie to nie dziwi. Po pierwsze - homofobia. Także, a może zwłaszcza - ta uwewnętrzniona. Wszyscy w Polsce dorastaliśmy w środowisku homofobicznym, taka jest nasza podwórkowa "kultura". Staliśmy się homofobami zanim zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy gejami. "Pedał", "ciota", "gejuch" - najgorsze inwektywy, jakie można było wymyślić, jak chciało się kogoś obrazić. Jeszcze 10-15 lat temu przekaz mainstreamowych mediów był też przesiąknięty różnymi formami homofobii: od sarkazmu, przez te wszystkie uśmieszki i żarciki "prawdziwych mężczyzn" w różnych talk-show. Potem to się zaczęło zmieniać, ale i dziś w większości programów, gdzie zaprasza się dwóch skrajnych oponentów, słychać teksty odrażająco agresywne i pełne otwartej nienawiści w stosunku do gejów. Wciąż z wielu opiniotwórczych środowisk (prawicowych i kościelnych) słyszy się, że "to nie jest normalne", "to zboczenie", "niezgodne z naturą i bożym planem". To wszystko sączy się w mózg, czy tego chcemy czy nie. Jedni są bardziej odporni, inni mniej. Lata stresu związanego z życiem w szafie i lęku przed odrzuceniem, przed wyśmianiem odbija swoje piętno na psychice.

Drugie źródło tego, że częściej niż inni zapadamy na depresję, widzę niestety nie gdzie indziej, jak wewnątrz szeroko pojętej kultury gejowskiej, głównie internetowej. Nikt nie pisze tam o tym, czym jest sensowne i spełnione życie, za to pełno sztucznej i plastikowej, aż lepkiej, słodyczy - o różnych Madonnach, Gagach i innych świętych świata pop, co to wspierają LGBT, albo przeestetyzowane zdjęcia różnych mięśniaków, miśków, twinków, studów i innych fantazmatów wziętych ze świata porno. I plotki o tym, kto jeszcze powinien się wyoutować. Wszystko kręci się wokół seksu albo kultury popularnej (mówi się też o prawach gejów - to akurat chyba jedyna dobra sprawa, choć czasem niekoniecznie w sposób przez wszystkich nas akcepotwalny). Wszyscy są piękni, bogaci i szczęśliwi. Gdyby uwierzyć, że tak jest i - nie daj Bóg - zacząć się porównywać i mierzyć, jak daleko nam jeszcze do tak wykreowanego ideału, jak mu do pięt nie dorastamy i że również przez ten świat zostaniemy odrzuceni, jak nie będziemy mieć kaloryfera, przyciętej idealnie trymerem brody i najnowszych butów Givenchy. Owszem, jest też trochę o literaturze, o sztuce, ale głównie to artyści typu Witkowski czy Radziszewski, z mainstreamu, którzy z kultury gejowskiej i campowej zrobili dobry temat i gdzieś tam mają zainteresowanie pewnej niszy. Ale powiedzmy sobie szczerze, dla większości z nas to nie jest chleb powszedni. Mało się mówi o zwykłej, szarej codzienności, o problemach różnej natury: emocjonalnej, duchowej, przyjacielskiej, rodzinnej. Tak jakbyśmy ich w ogóle nie mieli (choć badania mówią coś odwrotnego). Innym wolno narzekać, smucić się, wkurzać: nam nie. "Nie rób z siebie ofiary".

I portale randkowe. To w ogóle temat na osobne posty. Wystarczy otworzyć gayromeo, żeby zalała cię fala reklam porno, twarzy pasywów wykrzywionych podniecająco w grymasie bolesnej rozkoszy, reklamy pompek do masturbacji, gadżetów, coś dla miłośników stóp, skór, łańcuchów. Przyzwyczajamy się do tego. Przyzwyczajamy się, że to seks jest esencją życia, że w zasadzie żaden inny powód, żeby spotkać się z innym facetem nie istnieje. Co lubisz? Ile masz w majtkach? A czy p? Masz auto? Rozmowy o rzeczach "głębszych", próby nawiązania przyjaźni podejmuje się nieśmiało, tak jakby coś z tobą miało być nie tak. Po jakimś czasie to ten świat staje się normalnością, zaczynamy go coraz bardziej akceptować i myśleć w tych kategoriach, choć kiedyś tam byliśmy wrażliwymi chłopakami, którzy marzą i o miłości, bliskości, intymności i prawdziwej przyjaźni, która przetrwa burze. Po nieudanej próbie znalezienia idealnego kochanka na najbliższą noc, robi się bardzo późno, więc otwierasz gaytube i to kolejny krok, który oddala cię o kosmosy od szczęścia. Które jest dla ciebie dostępne.

Piszę jak frustrat? Może frustracja to tylko jeden z kroków do prawdziwego spełnienia.

piątek, 16 stycznia 2015

Wszystko jest pełne miłości



Zostaniesz obdarzony miłością / zostaniesz otoczony opieką.
Zostaniesz obdarzony miłością / musisz temu zaufać.
Może nie ze źródeł, do których przelałeś swoje
Może nie z kierunków, w które się wpatrujesz.

Obróć głowę / Jest wszędzie wokół.
Wszystko jest pełne miłości / dookoła ciebie.

Ty jej jedynie nie odbierasz. / Masz odłożoną słuchawkę.
Twoje drzwi są zatrzaśnięte. / "En be the eternal...!"

Wszystko jest pełne miłości... Wszystko!

wtorek, 13 stycznia 2015

Pomiędzy

Potem było życie. Wydarzyło się sporo od tamtej pory aż do teraz. Przeszedłem kilkuletnią terapię. Zjeździłem stopem całą Europę. Byłem na Erasmusie. Skończyłem studia. Pracowałem. Miałem chłopaka, a po nim niezliczone przypadkowe kontakty seksualne z innymi facetami. Działałem społecznie, angażowałem się kulturalnie. Zacząłem chodzić na siłownię, nauczyłem się pływać. Poznałem nowych ludzi, zawarłem przyjaźnie. Zrobiłem coming outy, wliczając w to rodziców. Nauczyłem się płynnie mówić w dwóch językach. Śpiewałem w chórach. Chodziłem na imprezy, odwiedzałem gejowskie kluby. Rozliczyłem się z rodzicami ze spapranego dzieciństwa. Miałem jakieś tam sukcesy. Wyjechałem znów za granicę na kilkumiesięczny projekt. I tak dalej. #egocentryzm

Międzyczasie rokrocznie borykałem się z nawracającymi depresjami, które na jakiś czas usuwały mnie z tego życia i przerywały wszelkie nawiązane relacje z innymi, ze światem, odbierały nadzieję na lepszą przyszłość. I zawsze ten sam scenariusz: lekarz, leki, lepsze samopoczucie, rzucenie się w wir życia, odstawienie leków - bo przecież wszystko idzie dobrze, a ja nie jestem wariatem - przegapienie momentu, w którym znów zaczyna się spirala ciągnąca w dół, oszukiwanie siebie, że to chwilowy spadek formy, aż do momentu, kiedy budziłem się jakiegoś ranka ze zwiniętym w kłębek żołądkiem i przeświadczeniem, że nie jestem już w stanie zrobić nic, do niczego się nie nadaję, nic mi się nigdy nie uda. A przecież na ulotkach leków zawsze pisali, żeby kontynuować leczenie przez 6 miesięcy po ustąpieniu objawów! Ja przerywałem zawsze po czterech miesiącach od brania. To był ogromny błąd, za który będę musiał płacić nie wiem jeszcze jak długo. Za każdym razem życie, które udało mi się zbudować, kończyło się i trzeba było zaczynać od początku. #jestemsyzyfem

To, że przeżywasz właśnie epizod depresyjny nie znaczy, że twoje życie nie jest jednym wielkim burdelem. Jeżeli są sprawy, których z sukcesem unikałeś albo wypierałeś się przez lata, wracają nagle, żeby gapić ci się bezwzględnie w twarz. I jednym z aspektów depresji jest głęboka wiedza, że pocieszający cię lekarze twierdzący, że twoja ocena rzeczywistości jest zaburzona, są w błędzie. Jesteś w kontakcie z prawdziwą okropnością własnego życia. Możesz teraz racjonalnie zaakceptować, że kiedy leki zaczną działać, będziesz umiał lepiej stawić czoła tej okropności, ale nie będziesz od niej wolny. Kiedy jesteś w depresji, przeszłość i przyszłość są zaabsorbowane w pełni przez chwilę obecną, jak w świecie trzylatka. (Andrew Solomon, The noonday demon)





poniedziałek, 12 stycznia 2015

Załamanie

Miałem dziewiętnaście lat i siedziałem po raz pierwszy w poczekalni do psychiatry. Nie myślałem wtedy: "jakie to żałosne, jakie to stygmatyzujące, jestem wariatem", miałem tylko wielką nadzieję, że ktoś wreszcie się nade mną pochyli, zobaczy moje cierpienie i będzie umiał mu zaradzić.

To był pierwszy rok studiów, moje pierwsze opuszczenie domu na dłużej, nowe znajomości, nowe miejsca, nowe możliwości. Bardzo czekałem na ten czas, wierzyłem, że zostawiając przeszłość za plecami będę mógł od teraz prowadzić takie życie, jakie zawsze chciałem mieć. Oddać się studiom, znaleźć nowych przyjaciół, bawić się i budować swoje nowe ja. Tymczasem wszystko to, co dotąd chowałem skrycie za maską miłego i zdolnego chłopaka, uderzyło z mocą, której nigdy bym się nie spodziewał.

Duże miasto, w którym ja, chłopak z prowincji, gubiłem się jak dzikie zwierzątko. Wszyscy ci ludzie wydawali mi się ładniejsi, lepsi, obyci. Koledzy na studiach - bardziej oczytani, umiejący się odnaleźć w każdej sytuacji, w której ja błądziłem jak dziecko we mgle. Jeszcze raz dał mi się we znaki konflikt między mną a moją męskością. Chłopaki interesowali się piłką, grami komputerowymi, dziewczynami, szybko odnajdowali się w tkance klubów i kultury studenckiej. Straciłem wiarę, że łatwo będzie mi znaleźć jakiegoś nowego kumpla. Miałem kolegów i koleżanki ze swojego miasta, ale przecież oni znali tylko "mnie starego", tego, od którego chciałem uciec. Spotkałem też w różnych sytuacjach pierwszych w życiu wyoutowanych gejów, jeden z nich był nawet moim wykładowcą. Zazdrościłem im tej wolności i zacząłem czuć się winny, że i ja nie potrafię być, jak oni. Bałem się teraz, że ktoś odkryje moją tajemnicę, która spędzała mi sen z powiek i męczyła aż do skurczów żołądka, bezsennych nocy i obsesyjnych myśli.

Nie umiałem skupić się na tekstach, które trzeba było przeczytać na zajęcia, na kolokwia. Nie rozumiałem nic z tego, co czytam, mimo iż kiedyś byłaby to dla mnie bułka z masłem. Rosły zaległości, a ja z coraz większym trudem podnosiłem się rano z łóżka, przestałem ogarniać najprostsze potrzeby, jak zakupy. Wyjście do supermarketu zaczynało być wyprawą po złote runo.  Widziałem, że jak tak dalej pójdzie, to nie zaliczę nawet pierwszego semestru i rozczaruję wszystkich, którzy spodziewali się po mnie najlepszych rezultatów, po takim wybitnie uzdolnionym i grzecznym chłopcu. Nikt nie wiedział, co siedzi wewnątrz mnie. Dopóki mogłem, zachowywałem pozory. Starałem się widywać ze starymi znajomymi, w tym opłakanym stanie zawarłem też nowe znajomości, znalazłem jakieś zajęcia. Prosiłem Boga o pomoc, biegałem w trwodze do kościoła. Ale było coraz gorzej. W końcu pękłem. Zadzwoniłem pewnego razu pełen rozpaczy do siostry, powiedziałem, że nie mogę tego więcej trzymać w tajemnicy, że jestem gejem, że boję się, że mnie za to znienawidzą, że nie wiem, co się ze mną dzieje i że jak tak dalej pójdzie, to nie zaliczę semestru. Ku mojemu zaskoczeniu, mój homoseksualizm nie okazał się żadnym problemem, ale ewidentnie mam depresję i należy coś z tym zrobić.

I tak siedziałem wtedy przed starą, siwą kobietą z obłędnym wzrokiem, która mnie uspokajała: takie młodzieńcze depresje zdarzają się często, przepiszę Ci leki, które będziesz pewnie musiał brać do końca życia i wszystko wróci do normy. (Do końca życia będę wariatem?!) Zapisała mi fluoksetynę, czyli prozak, plus jakieś uspokajacze i po około trzech tygodniach zacząłem znowu widzieć kolory, przyszłość wydała mi się jasna, nabrałem przyspieszenia, wróciła inteligencja, znowu żartowałem, ludzie nie wydawali mi się już przerażający i powoli zaczynałem być jednym z najlepszych studentów na roku.

niedziela, 11 stycznia 2015

Mój pierwszy raz

Pierwszy epizod depresyjny miałem w szóstej klasie podstawówki. Pamiętam to dokładnie. To wtedy zdałem sobie sprawę, że podobają mi się chłopcy, a więc coś jest ze mną nie tak. Od tamtej pory miałem swoją wstydliwą tajemnicę, o której bałem się powiedzieć komukolwiek. W latach dziewięćdziesiątych niemal wszyscy uznawali u nas zgodnie homoseksualizm jedynie za ohydne zboczenie. Czułem się inny i czułem się winny. To wtedy też zdałem sobie sprawę, że moja matka, do której byłem niemal chorobliwie przywiązany, któregoś dnia umrze i przeraziła mnie możliwość życia bez niej (kochałem ją szaleńczo i bezwarunkowo). To było niedługo po śmierci jej siostry. Pamiętam, jak siedzę w klasie dręczony przez lęk, patrzę na wszystko z zewnątrz, nie potrafię się cieszyć ani zaangażować w żadną koleżeńską relację, nie umiem się bawić. Nie mogę się na niczym skupić, nic mnie nie cieszy i nie wiem, co się ze mną dzieje. Przestałem wychodzić na podwórko, pogrążałem się tylko w obsesyjnych myślach, że matka kiedyś umrze i zostanę sam. W domu brali mnie niemal za wariata, uważali, że mam nerwicę. Stałem się uciążliwy i dla siebie i dla nich. Nie mogłem spać. Nie mogłem się na niczym skupić. Ja, który zawsze byłem prymusem i błyszczałem na tle innych w klasie. Ta udręka trwała kilka miesięcy. Piłem jakieś ziółka na sen, ale nigdzie i z nikim nie umiałem znaleźć spokoju. Do tego poczucie, że będę potępiony przez Boga za mój "nieprawidłowo" rozwijający się popęd. Sytuacje w szatni, kiedy podobali mi się dojrzewający koledzy, pełni siły, pełni energii. Czułem się inny, czułem się gorszy od nich i ich pożądałem.

Potem jakoś z tego wyszedłem. Miałem psa, miałem kolegów, miałem siostrę. Oglądałem dużo telewizji, miałem ulubione seriale. Modliłem się i znajdowałem nadzieję w Bogu, choć od tamtej pory moja relacja z Nim została skażona. Skupiałem się na nauce i myślami wędrowałem w przyszłość, że w końcu z tego wyjdę, że może jak pójdę do liceum, będzie lepiej.

Ale od tamtej pory nie byłem już taki jak dawniej, spontaniczny, wesoły i beztroski. Czarny robak zamieszkał we mnie i miał odtąd czaić się w zakamarkach umysłu, wyłaził stamtąd i skażał całe moje widzenie siebie, świata, ludzi, aż zrósł się ze mną w jedno. Dorastaliśmy razem.

sobota, 10 stycznia 2015

Co to właściwie jest

O depresji piszą podręczniki medycyny, powstają prace studentów na wydziałach psychologii, artykuły o niej pojawiają się w kobiecych pismach i na portalach informacyjnych. Każdy jakoś tam opisuje jej objawy, najczęściej opierając się na ich klasyfikacji zaburzeń Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego DSM-IV. Na tej podstawie się depresję rozpoznaje i leczy. Czasami to pomaga dotkniętym depresją: wreszcie wiem, co mi jest i można mi pomóc.

Też kiedyś klasyfikowałem siebie w ramach tych zaburzeń. Ale przestałem. Kto chciałby redukować swoje doświadczenie i swoje człowieczeństwo, to co właśnie przeżywa, do punktu z podręcznika do psychiatrii?

Szukając tu i ówdzie, natrafiłem na amerykańskiego pisarza, geja, męża, ojca, piszącego dla "New York Timesa" i "New Yorkera", Andrew Solomona. W swojej książce The noonday demon. An atlas of depression wreszcie nazwał rzeczy po imieniu: depresja to wyrwa w miłości. Poza wszystkimi tymi objawami, które się opisuje, takie jak utrata zainteresowania, anhedonia, spadek koncentracji i tak dalej, to, co najdotkliwsze, to właśnie utrata zdolności kochania siebie i innych, o których DSM-IV milczy. I to odbudowanie tej zdolności będzie świadczyć o tym, że mamy wreszcie zdrowe dusze.

Depresja to wyrwa w miłości. Żeby być istotami, które kochają, musimy być także zdolni do rozpaczy za tym, co tracimy, a depresja to właśnie mechanizm tej rozpaczy. Kiedy przychodzi, degraduje osobowość i w końcu zaćmiewa zdolność do dawania i przyjmowania uczuć. To osamotnienie, które powstaje wewnątrz nas i niszczy nie tylko związki z innymi, ale także zdolność do bycia w pokoju ze samym sobą. Miłość, chociaż nie jest środkiem profilaktycznym przeciw depresji, otacza umysł miękką pianką, która chroni go przed samym sobą. Leki i psychoterapia mogą odnowić tę ochronę, ułatwiając kochanie i bycie kochanym i dlatego właśnie można mówić o ich skuteczności. Wśród zdrowych duchów, niektórzy kochają siebie, a niektórzy innych; jedni kochają pracę, a inni Boga: każda z tych pasji może wyposażyć nas w poczucie celu, które jest przeciwieństwem depresji. 

(Andrew Solomon, The noonday demon. An atlas of depression).

piątek, 9 stycznia 2015

Wyznanie

Przez długi czas nie widziałem ani światła ani nadziei. Byłem zanurzony w mroku, który we mnie panował, grzebałem brudnym patykiem w ropiejącej ranie. Patrząc w przyszłość myślałem, że po tych wszystkich moich wysiłkach, porażkach i upadkach, nic dobrego mnie już nie czeka. Żadnej wizji. Tylko smutek i lęk. Brak powodu do życia. Odłączenie. Widziałem w sobie tylko to, co bolesne i negatywne. Widziałem w sobie tylko człowieka głęboko potrzebującego, który nigdy nie dostanie tego, czego potrzebuje. Jeżeli miałem kiedykolwiek jakieś ideały, zdradziłem je wszystkie. Straciłem też wszystkie marzenia i wiele złudzeń, które miałem, myśląc: "Jak wyjadę z domu, wszystko się odmieni, zacznę wreszcie być sobą i będę szczęśliwy". Zazwyczaj było tylko gorzej. Albo dochodziło do takiego momentu, kiedy wszystko się psuło i upadałem. Oddawałem się kompulsywnym i destruktywnym przyzwyczajeniom. Myślałem tylko o sobie. Przestałem się modlić. Nie robiłem nic. Przelegiwałem w łóżku. Byłem obojętny. Byłem tchórzliwy. Byłem leniwy. Bałem się ludzi. Nie umiałem z nimi rozmawiać. Nie umiałem się bawić. Czułem się winny. Czułem się inny. Czułem się gorszy. Czułem, że cały świat mnie oskarża. Otaczałem się murem trosk i beznadziei. Nie widziałem wyjścia. Nie umiałem go szukać. Popełniałem te same błędy. Nie widziałem świata. Nic mnie interesowało. Nic mnie nie obchodziło. Bałem się, że coś złego mi się przydarzy. Marnowałem najlepsze lata życia. Wyrzucałem to sobie. Żałowałem, że nie jestem kimś innym. Ukrywałem to. Gubiłem się. Nic nie rozumiałem. Byłem zrozpaczony. Obwiniałem siebie. Obwiniałem innych. Odwróciłem się od Boga. Przestałem szukać w nim oparcia. Uciekałem przed nim. Bałem się szatana. Bałem się, że nigdy już nic mi się nie uda. Patrzyłem, jak innym się udaje, jak im wychodzi i im zazdrościłem. Starałem się robić wymyślne rzeczy, żeby pokazać, że i mnie się udaje.  Nic mi nie przynosiło przyjemności ani satysfakcji, ani spełnienia. Udawałem, że mi dobrze, podczas gdy było mi źle. Nienawidziłem się za to. Nie wiedziałem, co źle robię. Próbowałem naśladować tych, których uważałem za szczęśliwych. Upadałem. Zaczynałem na nowo i upadałem. Myślałem, że powinienem być kimś wyjątkowym. Myślałem, że ci, których mam za przyjaciół muszą być wybrakowani, że nie widzą, jaki jestem beznadziejny. Uzależniałem się od nich, by zasłużyć na ich akceptację. Robiłem to, co wyobrażałem sobie, że się ode mnie oczekuje. Byłem zraniony. Czułem się samotny i opuszczony. Cierpiałem. Byłem bezmyślny. Byłem bierny. Byłem smutny. Szamotałem się. Wszystko szło źle. Ukrywałem to. Nie umiałem współczuć ani sobie ani innym. Nie umiałem kochać ani siebie ani innych. Moje serce zalała gorycz, czerń i brud. Próbowałem  to zrozumieć. Myślałem o tym, myliłem się i popełniałem wciąż te same błędy.